***
Dobra. Mam dość! Chrapanie Berta wcale nie pomaga mi w
myśleniu!
Po cichu, najciszej jak się da, wstaję z łóżka. Stawiam
pierwszy krok. Podłoga zaskrzypiała!
-Scorp?- usłyszałem zaspany głos Freddy’ego.- Gdzie idziesz?-
zapytał. Oczy miał dalej zamknięte. Jeśli ten koleś ma tak wyczulony słuch to
mogę sobie tylko pomarzyć o nocnych wędrówkach. Jednak dobry słuch, a spryt, to
dwie inne sprawy.
-Idę do łazienki.- odpowiadam beznamiętnym tonem i opuszczam
sypialnię.
***
Po rozmowie z Rose czuję się jakoś dziwnie. Nigdy nie
rozmawiałem z nią tak… tak serio. Owszem, tamta przysięga była w stu procentach
szczera, ale… Ugh, nie wytrzymam.
-Al! Tutaj jesteś! Gdzie ty zniknąłeś?!- zawołał Daniel szybko
odkładając książkę na bok i podskakując z kanapy.
-Byłem u Rose.- szepnąłem, lecz zauważyłem, że nie ma tu
Max’a. Odetchnąłem z ulgą.
-Byłeś u Rose?! Kurde, Albus! Przecież pani tłumaczyła nam,
że…
-Oj daj spokój, Del! Musiałem z nią porozmawiać!- zawołałem, z
lekka nieprzyjemnym tonem.
-Ale nie mogłeś zaczekać?
-Nie! Słuchaj, Daniel, wiesz, że Rose jest dla mnie jak
rodzona siostra i będę się o nią troszczył jak o własną siostrę. Jest mi bardzo
bliska i się o nią martwię, to chyba logiczne, prawda? A ty nie musisz się w to
wtrącać.
-Jak chcesz.- mruknął Daniel, lecz miał minę pod tytułem „i
tak wiem swoje”, co od razu zignorowałem.
W namiocie wiało pustką i miałem wcześniej wrażenie, że
jesteśmy sami, lecz się myliłem. W kuchni stał Max i najzwyczajniej w świecie
pił sobie herbatę patrząc się na nas, i opierając się o porcelanowy blat za
nim.
-O Max, wróciłeś!- zawołałem, a Daniel już chciał się odezwać,
lecz to Max zaczął.
-Tak.- uśmiechnął się szelmowsko- Co tam u Rose?
Ach, czyli wszystko słyszał! Nie chciałem, aby wiedział, że u
niej byłem.
-Jak na razie to dobrze. Ale ogólnie to rozmawiałem z nią na
inne tematy…- powiedziałem, rzucając się na kanapę.
-Która godzina?- spytałem. Kiedy wychodziłem była dwudziesta
coś, a podczas rozmowy z Rose straciłem wyczucie czasu.
-Dwudziesta czwarta.- odpowiedział Max patrząc się w srebrny
zegarek, który trzymał się jego prawego nadgarstka.
-Ty masz zegarek?- zapytałem, a Max tylko pokiwał głową.
-Nie, jest dwudziesta pierwsza.- powiedział Daniel.- Zobacz!
Podszedłem do Daniela, który stał w tym samym miejscu co wtedy
gdy przyszedłem. Spojrzałem się na tarczę zegara i zobaczyłem. Tak. Jest
dwudziesta pierwsza.
-Max, chyba coś ci się pomyliło, ustaw zegarek czy coś, bo…-
zaczął Daniel, ale ja go już nie słuchałem. Przypomniała mi się sytuacja w
pociągu. Wtedy, kiedy Rose rzuciła zaklęcie na zegar. Wtedy też było opóźnienie
o około trzy godziny… I ona wtedy powiedziała, że był zaczarowany, a ja
wyciągnąłem mój i wskazywał poprzednią, wcześniejszą godzinę. Cholera, to
wszystko…
-Ej, Al! Al, żyjesz?- wołał Daniel machając mi przed twarzą
ręką. Musiałem być nieźle zamyślony, bo wpatrywałem się bez pomysłu w kanapę.
Musiało to wyglądać co najmniej dziwnie.
-Ta, żyje.- zaśmiałem się cicho i wróciłem na kanapę.- A coś
się stało? Wybaczcie, ale się zamyśliłem…
-Pytałem się czy chcesz coś zjeść. Wiesz, tutaj musimy sami
robić sobie przekąski, obiad nam akurat fundują, śniadanie i kolacje też. Tylko
ciekaw jestem jakie zaklęcia tutaj rzucono, bo te talerze z żarciem, jakby
wyczuwały kto jest w namiocie, a kto nie. Bo moi rodzice przesłali specjalną
dietę do McGonagall i Max’a też. No to były te dwa talerze z naszym jedzeniem,
a twojego nie było. To zaklęcie wyczuwało brak twojej obecności! To genialne,
nie sądzicie?- zawołał Daniel z entuzjastyczną miną i usiadł obok mnie
rozwalonego na kanapie.
-Oj, Daniel. Przestań się ta wszystkim ciekawić, bo ciężko ci
w życiu będzie. A i nie filozofuj tak dużo.- prychnął Max, znów popijając z
kubka.
-Normalnie jak Krukon jesteś Daniel!- zaśmiałem się, lecz Max
przybrał poważną minę. Zagryzł policzek od środka, najwyraźniej nad czymś
gorączkowo myśląc.
-Tak, jak Krukon- mruknął z lekka niewyraźnie Max, po czym
opuścił salon wchodząc do sypialni.
***
Wymykam się z namiotu. Poprzednio się przebrałem w łazience.
No co? Przecież nie okłamałbym Freddy’ego! No dobra. Okłamałbym. Ale nie w tak
błahej sprawie.
Teraz właśnie idę wąską ścieżką w lesie. Nadal nie mogę
przestać zachwycać się tym miejscem! Czuję jak ten cały las rośnie mi w sercu,
wypełnia każdy jego milimetr.
Światło księżyca delikatnie, nie nachalnie, próbuje
prześliznąć się przez szumiące od wiatru liście, podsycając ich zieleń- teraz w
nocy, ciemną zieleń.
Drzewa najróżniejszych gatunków w niektórych miejscach torują
mi przejście, lecz ja, zamiast je omijać, to podchodzę.
Rozkoszuję się, czując delikatną, z lekka wilgotną, korę.
Zamykam oczy i wdycham świeże, leśne i rześkie powietrze. Czuję jak tlen płynie
ramię w ramię z moją czystą krwią. Aż chce się żyć.
Idę dalej, a dźwięk uginającej się pode mną ziemi, niezwykle
uspokaja. Ten dźwięk daje mi znać, że wiem na czym stoję.
Kiedy doszedłem do jeziora, po prostu coś mnie zatkało. Woda
była na sto procent zaczarowana- świeciła. Jej niebieskie światło wypełniało
las, wtapiając i przebijając się pomiędzy liśćmi i drzewami.
Słyszę ciche i delikatnie pluskotanie wody, lekko dotyka dużych, mokrych kamieni, które są
wyłożone dookoła jeziora.
Po lewej stronie stał jeden, znacznie większy niż pozostałe
kamenie, głaz. Był suchy więc bez problemu na nim usiadłem.
Podciągnąłem kolana do brody i zamknąłem oczy, w spokoju
zatracając się w hipnotyzującym dźwięku wody stykającej się z mokrymi
kamieniami.
***
Każdy milimetr ciała Clary, wrzał, prawie, że dosłownie. Była
wściekła, czuła się zdradzona i pokrzywdzona, a jakby tego było mało, to
jeszcze oszukana i zhańbiona.
Nigdy nie pomyślałaby, że ktoś taki jak Emily, mógłby jej się przeciwstawić! To okropna hańba!
Dziewczyna siedziała teraz w ciemnym salonie swojego namiotu.
Do jej uszu docierały rzadkie, ale głośne, chrapania dziewcząt.
Nie mogła za grosz się skupić. Cała buzowała złością. Przecież
ona, Clary Engoy, córka samego Eseliusa Engoy’a, pochodząca z niezwykle
czystego rodu krwi, nie mogła być tak traktowana!
To wszystko było winą Gryfonów!- przynajmniej tak tłumaczyła
się sama przed sobą, jednak dobrze wiedziała kto tutaj zawinił, jak i zdawała
sobie z tego sprawę.
Była wręcz oburzona, iż trafiła do Gryffindoru. Wszyscy,
dosłownie wszyscy z rodu Engoy’ów trafiali to Slytherinu, a ona myślała, że w
jej przypadku nie będzie inaczej. Myliła się.
Gdy tylko usłyszała dźwięczny głos Tiary, wyraźnie mówiącej,
iż Clary Engoy należy do Gryffindoru!
Złość zabulgotała w niej gniewnie z podwójną siłą- jakby to
było jeszcze możliwe- powodując dziwne rumieńce wstydu.
Była wyzywana przez ojca, jak i matkę. Rodzeństwo się od niej
odwróciło- bo to byłoby podejrzane, gdyby Ślizgoni, gdyż do tego domu należeli
jej bracia i siostra- zadawali się regularnie z Gryfonką. Byłby to istny
absurd.
Bo to był i dalej jest absurdalne wydarzenie. Może innym
wydawałoby się to normalną i zwykłą sprawą- trafiła do Gryffindoru i tyle. Nie,
nie, nie. Dla Engoy’ów dom ma ogromne znaczenie, w końcu świadczy o
charakterze, stylu bycia, poglądów na innych, siebie i cały świat. Każdy, kto
znałby Clary nawet przez tydzień, nazwałby ją Ślizgonką lub chociaż o osobą o zgryźliwym
charakterze, który pod żadnym względem nie pasował do Gryfonów.
Ona wiedziała, że to pomyłka. Ona wiedziała, że jest coś nie
tak. Czuła to, tak samo realnie, jak mocne wypieki na swojej bladej twarzy.
***
Słyszę miły świergot ptaków. Otwieram oczy. I już mam zepsuty
humor. Znów budzę się w szpitalu.
Jednak jest tu jaśniej- najwyraźniej jest ranek, może
popołudnie.
Nagle usłyszałam szelest materiału, z którego jest wykonany
namiot. Od razu odwróciłam się w stronę wejścia. Na szczęście nie była to
Carmel z resztą, tylko pani Holly. Chciałam się przywitać pierwsza, lecz ów
czarodziejka mnie wyprzedziła.
-Witaj, kochaniutka!- zawołała. Dopiero teraz zauważyłam ile
ta kobieta ma na twarzy zmarszczek.
-Dzień dobry.- odpowiedziałam, a mój głos po rozmowie z
Albusem nabrał swojej charakterystycznej barwy.
-Mam dobre wieści. Profesor McGonagall stwierdziła, iż możesz
już opuścić szpital.
To jedyne zdanie jakie chciałam wtedy usłyszeć! Odetchnęłam z
ulgą.
-Nareszcie.- zawołałam. Zrzuciłam z siebie białe prześcieradło
i wstałam. Przeszył mnie ogromny ból, aż od pleców po łydki, jednak, mimo wyraźnej
potrzeby położenia się, stałam twardo na ziemi.
-Mogę iść, tak już?- zapytałam nie do końca sensownie, lecz
pielęgniarka dokładnie zrozumiała moje niekonkretne pytanie.
-Tak, tylko rzucę na ciebie kilka leczniczych zaklęć.-
powiedziała nie patrząc na mnie i wyciągnęła swoją różdżkę- Spokojnie! Nie bój
się, to tylko dwa, trzy, góra pięć prostych zaklęć!- dodała widząc moją bladą,
wciąż nieprzytomną twarz.
Machnęła różdżką szepcząc jakieś zaklęcia, a ja posłusznie
stałam prosto i obserwowałam jasne smugi, które pozostawiał magiczny patyk.
-Gotowe! Możesz już iść- po tych słowa odwróciłam się szybko i
podbiegłam do wyjścia, lecz zatrzymał mnie znów głos Holly.
-Tylko uważaj na siebie, Rose.- powiedziała nieprzytomnym
głosem, a ja tylko uśmiechnęłam się i zniknęłam za białym materiałem namiotu.
Nie zdążyłam nawet spojrzeć na słońce, niebo, ziemię czy też
odetchnąć świeżym powietrzem, gdyż ktoś zarzucił mi się na szyję.
Gdy tylko zobaczyłam pod swoją dłonią, długie, jasne,
miodowo-blond włosy, przytuliłam drobną dziewczynę do siebie.
-Emily!- zawołałam prosto w jej ucho, lecz ona nie zraziła się
tym ani na sekundę. Dalej mocno przyciskała się do mnie, jak i ja do niej.
Co prawda nie znałam Emily tak długo, aby zacząć teraz płakać,
lecz… Tak, miałam na to ochotę. Chciałam wypłakać się w jej ramię, opowiedzieć
wszystko, a co najważniejsze to przeprosić.
-Rose! Jak się czujesz?- zapytała puszczając moją szyję, dając
mi możliwość zaczerpnięcia powietrza.
-Dobrze, tylko wiesz…- zaczęłam poprawiając sobie włosy.
-Rany, Rose, jaka ja głupia! Nie powinnam się tak na ciebie
rzucać, przecież ledwo wyszłaś ze szpitala! Idiotka!- przy ostatnim słowie,
dziewczyna uderzyła otwartą dłonią w swoje jasne czoło, a ja zaśmiałam się
delikatnie.
-Spokojnie, nic mi nie jest.- powiedziałam, następnie zniżyłam
głos do szeptu, widząc, iż gromadką uczniów ze Slytherinu właśnie idzie po
wyschniętej trawie dwa metry od nas- Wszyscy wiedzą jaki miałam problem?-
zapytałam.
-Nie.- Emily również szeptała- Profesor Wester powiedziała to
tylko mi, Albusowi, Jamesowi i przyjaciołom Albusa o ile się nie mylę.
-A Clary? Zaraz czekaj, Jamesowi?- zapytałam już głośno, gdyż
ów Ślizgoni zniknęli z pola widzenia.
-Clary wiedziała ode mnie.- mruknęła cicho, a mi zrobiło się
tak jakoś dziwnie głupio.
-Musimy porozmawiać.- powiedziałam stanowczo, a Emily pokiwała
głową.- Znam jedno świetne miejsce. Dziś o dwudziestej pierwszej przy jeziorze.
***
-Albus! Albus wstawaj!- krzyczał Daniel, a ja zdzieliłem go
poduszką, chcąc dalej spać.- Albus! Rose wyszła ze szpitala!- na te słowa
podskoczyłem z łóżka, zapominając, że nade mną jest drugie łoże i moja głowa
miała niezbyt miłe spotkanie z drewnem
-Ałć!- warknąłem masując sobie czoło.- Rose wyszła? Gdzie
jest?
-Chyba w swoim namiocie…- zaczął Daniel, a ja jedną ręką
odepchnąłem go i wyskoczyłem z łóżka, jak i wyleciałem z sypialni.
-Al!- krzyknął chłopak, a ja ledwo się zatrzymałem,
podpierając się o sofę by nie upaść.
-Co?
-Jesteś w samych bokserkach!- krzyknął Daniel uderzając ręką w
czoło.
***
Nigdy bym nie pomyślała, że naleśniki z jabłkami mogą być
takie pyszne! Co z tego, że najprawdopodobniej tak mi to smakuje, gdyż nie
jadłam przez dłuższy czas, ale to jest genialne!
Siedzę teraz przy stole w namiotowej kuchni i jak zwierzę z
dzikim apetytem wcinam śniadanie. Naprzeciwko mnie siedzi rozradowana Carmel,
cicho nucąc jakąś melodyjkę, a jej dłoń była zaciśnięta na szczotce, którą
rozczesywała włosy. Obok niej zaś w milczeniu siedziała Alice, powoli jedząc
śniadanie. Debby jeszcze nie widziałam, w sumie, to mogę się o nią zapytać.
-Gdzie jest „Megan”?- zapytałam, a ksywę dziewczyny wzięłam w
cudzysłów, odkładając na sekundę widelczyk. Carmel zachichotała.
-Chyba siedzi w sypialni i czyta.- odpowiedziała, a ja
znacząco pokiwałam głową.
-Pamiętajcie, że dzisiaj mamy spotkanie o czternastej przy
ognisku z profesorkami.- pierwszy raz usłyszałam pełne zdanie w ustach Alice.
-Mamy ognisko?- zapytałam robiąc duże oczy, lecz w ostatnim
momencie zapanowałam nad otwieraniem ust, twierdząc, iż ten widok nie
przypadłby do gustu dziewczyn.
-No! I mamy też taki Ala Plac Zabaw!- zawołała, jak zwykle
entuzjastycznie, Carmel.- Tylko nie ma tam huśtawek.- tutaj zmarkotniała, tylko
chwilowo, wybuchając po chwili czystą radością, mówiąc:
-Kocham huśtawki! Czuję się jakbym latała, jakby mogła wyskoczyć do nieba, albo na chmurę! I być taka wolna, szczęśliwa…- wołała brunetka, żywo gestykulując, a jej oczy zabłysły rozmarzeniem.
-Kocham huśtawki! Czuję się jakbym latała, jakby mogła wyskoczyć do nieba, albo na chmurę! I być taka wolna, szczęśliwa…- wołała brunetka, żywo gestykulując, a jej oczy zabłysły rozmarzeniem.
-Ty i tak jesteś wiecznie szczęśliwa.- powiedziałam
uśmiechając się serdecznie.- A tak w ogóle, to która godzina?
-Jedenasta.- odpowiedziała Alice.
Nagle usłyszałam pukanie, a raczej stukanie w napięty materiał. Carmel zerwała się z
krzesła i podbiegła do wejścia namiotu.
-Albus!- zawołała rzucając się mojemu kuzynowi na szyję.
Wstałam od stołu, przy okazji odkładając talerz do zlewu, który od razu
zniknął. Kocham magię.
-Al!- zawołałam biegnąc w stronę Pottera, jednak nie rzuciłam
się na niego, on na mnie owszem. Czułam jak jego nadgarstki wbijają mi się w
plecy i nieśmiało odwzajemniłam powitanie.
-Jak się czujesz, sis?- zapytał, a ja zachichotałam. Rzadko
używał tego zwrotu. Jest on skrótem od słowa „siostra”. Zwykle używał go, gdy
chciał czegoś ode mnie lub wtedy, gdy coś mi się działo. O właśnie na przykład
teraz.
-Świetnie.- odpowiedziałam zgodnie z prawdą, wpuszczając
kuzyna do środka. Chłopak bez wahania rzucił się na kanapę rozsiadając się
wygodnie. Carmel usiadła obok niego.
-Albus!- zawołała z lekka karcącym głosem, siadając na kanapie
naprzeciwko.- Dlaczego nie wspominałeś mi o placu i ognisku?
-Mieliśmy ciekawsze tematy do obgadania, nieprawdaż?- zapytał
unosząc jedną brew i uśmiechając się szelmowsko.
Carmel znów zachichotała. Ostatnio robi to bardzo często przy
Albusie.
Wczoraj, kiedy Potter mnie odwiedził, opisywałam mu dokładnie
jak się czuje czyjąś magię, powiedziałam mu nowych koleżankach, o porcelanie… I
tutaj skończyłam. Tak, wiem, wiem, kolejne kłamstwa, kolejny raz łamię
przysięgę.
Nie opowiedziałam mu o moich podejrzeniach, o Scorpiuse… Ano
właśnie. Przez to całe zamieszanie całkowicie o nim zapomniałam! Z jednej
strony, sama tego chciałam, ale… Teraz myślenie o nim było mi potrzebne.
-Muszę wyjść.- rzekłam, szybko podrywając się z fotela.
-Gdzie?- zapytała Alice, która z herbatą w dłoni podeszła do
nas i usiadła na fotelu, z którego przed chwilą zeskoczyłam.
-Muszę sobie z kimś dużo wyjaśnić.- odpowiedziałam krótko i co
najważniejsze nie dokładnie, co było zamierzone. Wyleciałam jak na skrzydłach z
namiotu. Dobrze wiedziałam gdzie się udać.
***
-Witaj Longbottom.- zaczęła Clary. Ręce miała skrzyżowane na
klatce piersiowej, a w prawej ręce trzymała różdżkę. Twarz miała wykrzywioną w
najbrzydszym grymasie świata.
Emily stała przed nią, w progu wejścia namiotu i bez wahania
przeszła pod nim, miażdżąc dziewczynę wzrokiem, jak i ignorując jej sztywne
powitanie.
-Wróciłaś by znów schować się pod moje skrzydła?- zapytała
skośnooka, a Emily, z lekkim opóźnieniem, odwróciła się w jej stronę.
-Tylko aniołki mają skrzydła.- prychnęła ironicznie. Stanęła
prosto, jakby czekając na dalszy ciąg małej sprzeczki.
-Żebyś się nie zdziwiła, ale diablice też.- zaśmiała się
Clary, po czym obróciła się na pięcie i wbiegła do sypialni.
***