niedziela, 14 września 2014

Rozdział 10

"Ty nigdy nie rób tego co robią ludzie źli! Nigdy nie pozwól by duszę zabrali Ci! Pamiętaj, że o sobie decydujesz Ty!"

***

Dobra. Mam dość! Chrapanie Berta wcale nie pomaga mi w myśleniu!
Po cichu, najciszej jak się da, wstaję z łóżka. Stawiam pierwszy krok. Podłoga zaskrzypiała!
-Scorp?- usłyszałem zaspany głos Freddy’ego.- Gdzie idziesz?- zapytał. Oczy miał dalej zamknięte. Jeśli ten koleś ma tak wyczulony słuch to mogę sobie tylko pomarzyć o nocnych wędrówkach. Jednak dobry słuch, a spryt, to dwie inne sprawy.
-Idę do łazienki.- odpowiadam beznamiętnym tonem i opuszczam sypialnię.

***

Po rozmowie z Rose czuję się jakoś dziwnie. Nigdy nie rozmawiałem z nią tak… tak serio. Owszem, tamta przysięga była w stu procentach szczera, ale… Ugh, nie wytrzymam.
-Al! Tutaj jesteś! Gdzie ty zniknąłeś?!- zawołał Daniel szybko odkładając książkę na bok i podskakując z kanapy.
-Byłem u Rose.- szepnąłem, lecz zauważyłem, że nie ma tu Max’a. Odetchnąłem z ulgą.
-Byłeś u Rose?! Kurde, Albus! Przecież pani tłumaczyła nam, że…
-Oj daj spokój, Del! Musiałem z nią porozmawiać!- zawołałem, z lekka nieprzyjemnym tonem.
-Ale nie mogłeś zaczekać?
-Nie! Słuchaj, Daniel, wiesz, że Rose jest dla mnie jak rodzona siostra i będę się o nią troszczył jak o własną siostrę. Jest mi bardzo bliska i się o nią martwię, to chyba logiczne, prawda? A ty nie musisz się w to wtrącać.
-Jak chcesz.- mruknął Daniel, lecz miał minę pod tytułem „i tak wiem swoje”, co od razu zignorowałem.
W namiocie wiało pustką i miałem wcześniej wrażenie, że jesteśmy sami, lecz się myliłem. W kuchni stał Max i najzwyczajniej w świecie pił sobie herbatę patrząc się na nas, i opierając się o porcelanowy blat za nim.
-O Max, wróciłeś!- zawołałem, a Daniel już chciał się odezwać, lecz to Max zaczął.
-Tak.- uśmiechnął się szelmowsko- Co tam u Rose?
Ach, czyli wszystko słyszał! Nie chciałem, aby wiedział, że u niej byłem.
-Jak na razie to dobrze. Ale ogólnie to rozmawiałem z nią na inne tematy…- powiedziałem, rzucając się na kanapę.
-Która godzina?- spytałem. Kiedy wychodziłem była dwudziesta coś, a podczas rozmowy z Rose straciłem wyczucie czasu.
-Dwudziesta czwarta.- odpowiedział Max patrząc się w srebrny zegarek, który trzymał się jego prawego nadgarstka.
-Ty masz zegarek?- zapytałem, a Max tylko pokiwał głową.
-Nie, jest dwudziesta pierwsza.- powiedział Daniel.- Zobacz!
Podszedłem do Daniela, który stał w tym samym miejscu co wtedy gdy przyszedłem. Spojrzałem się na tarczę zegara i zobaczyłem. Tak. Jest dwudziesta pierwsza.
-Max, chyba coś ci się pomyliło, ustaw zegarek czy coś, bo…- zaczął Daniel, ale ja go już nie słuchałem. Przypomniała mi się sytuacja w pociągu. Wtedy, kiedy Rose rzuciła zaklęcie na zegar. Wtedy też było opóźnienie o około trzy godziny… I ona wtedy powiedziała, że był zaczarowany, a ja wyciągnąłem mój i wskazywał poprzednią, wcześniejszą godzinę. Cholera, to wszystko…
-Ej, Al! Al, żyjesz?- wołał Daniel machając mi przed twarzą ręką. Musiałem być nieźle zamyślony, bo wpatrywałem się bez pomysłu w kanapę. Musiało to wyglądać co najmniej dziwnie.
-Ta, żyje.- zaśmiałem się cicho i wróciłem na kanapę.- A coś się stało? Wybaczcie, ale się zamyśliłem…
-Pytałem się czy chcesz coś zjeść. Wiesz, tutaj musimy sami robić sobie przekąski, obiad nam akurat fundują, śniadanie i kolacje też. Tylko ciekaw jestem jakie zaklęcia tutaj rzucono, bo te talerze z żarciem, jakby wyczuwały kto jest w namiocie, a kto nie. Bo moi rodzice przesłali specjalną dietę do McGonagall i Max’a też. No to były te dwa talerze z naszym jedzeniem, a twojego nie było. To zaklęcie wyczuwało brak twojej obecności! To genialne, nie sądzicie?- zawołał Daniel z entuzjastyczną miną i usiadł obok mnie rozwalonego na kanapie.
-Oj, Daniel. Przestań się ta wszystkim ciekawić, bo ciężko ci w życiu będzie. A i nie filozofuj tak dużo.- prychnął Max, znów popijając z kubka.
-Normalnie jak Krukon jesteś Daniel!- zaśmiałem się, lecz Max przybrał poważną minę. Zagryzł policzek od środka, najwyraźniej nad czymś gorączkowo myśląc.
-Tak, jak Krukon- mruknął z lekka niewyraźnie Max, po czym opuścił salon wchodząc do sypialni.

***

Wymykam się z namiotu. Poprzednio się przebrałem w łazience. No co? Przecież nie okłamałbym Freddy’ego! No dobra. Okłamałbym. Ale nie w tak błahej sprawie.
Teraz właśnie idę wąską ścieżką w lesie. Nadal nie mogę przestać zachwycać się tym miejscem! Czuję jak ten cały las rośnie mi w sercu, wypełnia każdy jego milimetr.
Światło księżyca delikatnie, nie nachalnie, próbuje prześliznąć się przez szumiące od wiatru liście, podsycając ich zieleń- teraz w nocy, ciemną zieleń.
Drzewa najróżniejszych gatunków w niektórych miejscach torują mi przejście, lecz ja, zamiast je omijać, to podchodzę.
Rozkoszuję się, czując delikatną, z lekka wilgotną, korę. Zamykam oczy i wdycham świeże, leśne i rześkie powietrze. Czuję jak tlen płynie ramię w ramię z moją czystą krwią. Aż chce się żyć.
Idę dalej, a dźwięk uginającej się pode mną ziemi, niezwykle uspokaja. Ten dźwięk daje mi znać, że wiem na czym stoję.
Kiedy doszedłem do jeziora, po prostu coś mnie zatkało. Woda była na sto procent zaczarowana- świeciła. Jej niebieskie światło wypełniało las, wtapiając i przebijając się pomiędzy liśćmi i drzewami.
Słyszę ciche i delikatnie pluskotanie wody,  lekko dotyka dużych, mokrych kamieni, które są wyłożone dookoła jeziora.
Po lewej stronie stał jeden, znacznie większy niż pozostałe kamenie, głaz. Był suchy więc bez problemu na nim usiadłem.
Podciągnąłem kolana do brody i zamknąłem oczy, w spokoju zatracając się w hipnotyzującym dźwięku wody stykającej się z mokrymi kamieniami.

***

Każdy milimetr ciała Clary, wrzał, prawie, że dosłownie. Była wściekła, czuła się zdradzona i pokrzywdzona, a jakby tego było mało, to jeszcze oszukana i zhańbiona.
Nigdy nie pomyślałaby, że ktoś taki jak Emily, mógłby jej się przeciwstawić! To okropna hańba!
Dziewczyna siedziała teraz w ciemnym salonie swojego namiotu. Do jej uszu docierały rzadkie, ale głośne, chrapania dziewcząt.
Nie mogła za grosz się skupić. Cała buzowała złością. Przecież ona, Clary Engoy, córka samego Eseliusa Engoy’a, pochodząca z niezwykle czystego rodu krwi, nie mogła być tak traktowana!
To wszystko było winą Gryfonów!- przynajmniej tak tłumaczyła się sama przed sobą, jednak dobrze wiedziała kto tutaj zawinił, jak i zdawała sobie z tego sprawę.
Była wręcz oburzona, iż trafiła do Gryffindoru. Wszyscy, dosłownie wszyscy z rodu Engoy’ów trafiali to Slytherinu, a ona myślała, że w jej przypadku nie będzie inaczej. Myliła się.
Gdy tylko usłyszała dźwięczny głos Tiary, wyraźnie mówiącej, iż Clary Engoy należy do Gryffindoru!
Złość zabulgotała w niej gniewnie z podwójną siłą- jakby to było jeszcze możliwe- powodując dziwne rumieńce wstydu.
Była wyzywana przez ojca, jak i matkę. Rodzeństwo się od niej odwróciło- bo to byłoby podejrzane, gdyby Ślizgoni, gdyż do tego domu należeli jej bracia i siostra- zadawali się regularnie z Gryfonką. Byłby to istny absurd.
Bo to był i dalej jest absurdalne wydarzenie. Może innym wydawałoby się to normalną i zwykłą sprawą- trafiła do Gryffindoru i tyle. Nie, nie, nie. Dla Engoy’ów dom ma ogromne znaczenie, w końcu świadczy o charakterze, stylu bycia, poglądów na innych, siebie i cały świat. Każdy, kto znałby Clary nawet przez tydzień, nazwałby ją Ślizgonką lub chociaż o osobą o zgryźliwym charakterze, który pod żadnym względem nie pasował do Gryfonów.
Ona wiedziała, że to pomyłka. Ona wiedziała, że jest coś nie tak. Czuła to, tak samo realnie, jak mocne wypieki na swojej bladej twarzy.

***

Słyszę miły świergot ptaków. Otwieram oczy. I już mam zepsuty humor. Znów budzę się w szpitalu.
Jednak jest tu jaśniej- najwyraźniej jest ranek, może popołudnie.
Nagle usłyszałam szelest materiału, z którego jest wykonany namiot. Od razu odwróciłam się w stronę wejścia. Na szczęście nie była to Carmel z resztą, tylko pani Holly. Chciałam się przywitać pierwsza, lecz ów czarodziejka mnie wyprzedziła.
-Witaj, kochaniutka!- zawołała. Dopiero teraz zauważyłam ile ta kobieta ma na twarzy zmarszczek.
-Dzień dobry.- odpowiedziałam, a mój głos po rozmowie z Albusem nabrał swojej charakterystycznej barwy.
-Mam dobre wieści. Profesor McGonagall stwierdziła, iż możesz już opuścić szpital.
To jedyne zdanie jakie chciałam wtedy usłyszeć! Odetchnęłam z ulgą.
-Nareszcie.- zawołałam. Zrzuciłam z siebie białe prześcieradło i wstałam. Przeszył mnie ogromny ból, aż od pleców po łydki, jednak, mimo wyraźnej potrzeby położenia się, stałam twardo na ziemi.
-Mogę iść, tak już?- zapytałam nie do końca sensownie, lecz pielęgniarka dokładnie zrozumiała moje niekonkretne pytanie.
-Tak, tylko rzucę na ciebie kilka leczniczych zaklęć.- powiedziała nie patrząc na mnie i wyciągnęła swoją różdżkę- Spokojnie! Nie bój się, to tylko dwa, trzy, góra pięć prostych zaklęć!- dodała widząc moją bladą, wciąż nieprzytomną twarz.
Machnęła różdżką szepcząc jakieś zaklęcia, a ja posłusznie stałam prosto i obserwowałam jasne smugi, które pozostawiał magiczny patyk.
-Gotowe! Możesz już iść- po tych słowa odwróciłam się szybko i podbiegłam do wyjścia, lecz zatrzymał mnie znów głos Holly. 
-Tylko uważaj na siebie, Rose.- powiedziała nieprzytomnym głosem, a ja tylko uśmiechnęłam się i zniknęłam za białym materiałem namiotu.
Nie zdążyłam nawet spojrzeć na słońce, niebo, ziemię czy też odetchnąć świeżym powietrzem, gdyż ktoś zarzucił mi się na szyję.
Gdy tylko zobaczyłam pod swoją dłonią, długie, jasne, miodowo-blond włosy, przytuliłam drobną dziewczynę do siebie.
-Emily!- zawołałam prosto w jej ucho, lecz ona nie zraziła się tym ani na sekundę. Dalej mocno przyciskała się do mnie, jak i ja do niej.
Co prawda nie znałam Emily tak długo, aby zacząć teraz płakać, lecz… Tak, miałam na to ochotę. Chciałam wypłakać się w jej ramię, opowiedzieć wszystko, a co najważniejsze to przeprosić.
-Rose! Jak się czujesz?- zapytała puszczając moją szyję, dając mi możliwość zaczerpnięcia powietrza.
-Dobrze, tylko wiesz…- zaczęłam poprawiając sobie włosy.
-Rany, Rose, jaka ja głupia! Nie powinnam się tak na ciebie rzucać, przecież ledwo wyszłaś ze szpitala! Idiotka!- przy ostatnim słowie, dziewczyna uderzyła otwartą dłonią w swoje jasne czoło, a ja zaśmiałam się delikatnie.
-Spokojnie, nic mi nie jest.- powiedziałam, następnie zniżyłam głos do szeptu, widząc, iż gromadką uczniów ze Slytherinu właśnie idzie po wyschniętej trawie dwa metry od nas- Wszyscy wiedzą jaki miałam problem?- zapytałam.
-Nie.- Emily również szeptała- Profesor Wester powiedziała to tylko mi, Albusowi, Jamesowi i przyjaciołom Albusa o ile się nie mylę.
-A Clary? Zaraz czekaj, Jamesowi?- zapytałam już głośno, gdyż ów Ślizgoni zniknęli z pola widzenia.
-Clary wiedziała ode mnie.- mruknęła cicho, a mi zrobiło się tak jakoś dziwnie głupio.
-Musimy porozmawiać.- powiedziałam stanowczo, a Emily pokiwała głową.- Znam jedno świetne miejsce. Dziś o dwudziestej pierwszej przy jeziorze.

***

-Albus! Albus wstawaj!- krzyczał Daniel, a ja zdzieliłem go poduszką, chcąc dalej spać.- Albus! Rose wyszła ze szpitala!- na te słowa podskoczyłem z łóżka, zapominając, że nade mną jest drugie łoże i moja głowa miała niezbyt miłe spotkanie z drewnem
-Ałć!- warknąłem masując sobie czoło.- Rose wyszła? Gdzie jest?
-Chyba w swoim namiocie…- zaczął Daniel, a ja jedną ręką odepchnąłem go i wyskoczyłem z łóżka, jak i wyleciałem z sypialni.
-Al!- krzyknął chłopak, a ja ledwo się zatrzymałem, podpierając się o sofę by nie upaść.
-Co?
-Jesteś w samych bokserkach!- krzyknął Daniel uderzając ręką w czoło.

***

Nigdy bym nie pomyślała, że naleśniki z jabłkami mogą być takie pyszne! Co z tego, że najprawdopodobniej tak mi to smakuje, gdyż nie jadłam przez dłuższy czas, ale to jest genialne!
Siedzę teraz przy stole w namiotowej kuchni i jak zwierzę z dzikim apetytem wcinam śniadanie. Naprzeciwko mnie siedzi rozradowana Carmel, cicho nucąc jakąś melodyjkę, a jej dłoń była zaciśnięta na szczotce, którą rozczesywała włosy. Obok niej zaś w milczeniu siedziała Alice, powoli jedząc śniadanie. Debby jeszcze nie widziałam, w sumie, to mogę się o nią zapytać.
-Gdzie jest „Megan”?- zapytałam, a ksywę dziewczyny wzięłam w cudzysłów, odkładając na sekundę widelczyk. Carmel zachichotała.
-Chyba siedzi w sypialni i czyta.- odpowiedziała, a ja znacząco pokiwałam głową.
-Pamiętajcie, że dzisiaj mamy spotkanie o czternastej przy ognisku z profesorkami.- pierwszy raz usłyszałam pełne zdanie w ustach Alice.
-Mamy ognisko?- zapytałam robiąc duże oczy, lecz w ostatnim momencie zapanowałam nad otwieraniem ust, twierdząc, iż ten widok nie przypadłby do gustu dziewczyn.
-No! I mamy też taki Ala Plac Zabaw!- zawołała, jak zwykle entuzjastycznie, Carmel.- Tylko nie ma tam huśtawek.- tutaj zmarkotniała, tylko chwilowo, wybuchając po chwili czystą radością, mówiąc:
-Kocham huśtawki! Czuję się jakbym latała, jakby mogła wyskoczyć do nieba, albo na chmurę! I być taka wolna, szczęśliwa…- wołała brunetka, żywo gestykulując, a jej oczy zabłysły rozmarzeniem.
-Ty i tak jesteś wiecznie szczęśliwa.- powiedziałam uśmiechając się serdecznie.- A tak w ogóle, to która godzina?
-Jedenasta.- odpowiedziała Alice.
Nagle usłyszałam pukanie, a raczej stukanie  w napięty materiał. Carmel zerwała się z krzesła i podbiegła do wejścia namiotu.
-Albus!- zawołała rzucając się mojemu kuzynowi na szyję. Wstałam od stołu, przy okazji odkładając talerz do zlewu, który od razu zniknął. Kocham magię.
-Al!- zawołałam biegnąc w stronę Pottera, jednak nie rzuciłam się na niego, on na mnie owszem. Czułam jak jego nadgarstki wbijają mi się w plecy i nieśmiało odwzajemniłam powitanie.
-Jak się czujesz, sis?- zapytał, a ja zachichotałam. Rzadko używał tego zwrotu. Jest on skrótem od słowa „siostra”. Zwykle używał go, gdy chciał czegoś ode mnie lub wtedy, gdy coś mi się działo. O właśnie na przykład teraz.
-Świetnie.- odpowiedziałam zgodnie z prawdą, wpuszczając kuzyna do środka. Chłopak bez wahania rzucił się na kanapę rozsiadając się wygodnie. Carmel usiadła obok niego.
-Albus!- zawołała z lekka karcącym głosem, siadając na kanapie naprzeciwko.- Dlaczego nie wspominałeś mi o placu i ognisku?
-Mieliśmy ciekawsze tematy do obgadania, nieprawdaż?- zapytał unosząc jedną brew i uśmiechając się szelmowsko.
Carmel znów zachichotała. Ostatnio robi to bardzo często przy Albusie.
Wczoraj, kiedy Potter mnie odwiedził, opisywałam mu dokładnie jak się czuje czyjąś magię, powiedziałam mu nowych koleżankach, o porcelanie… I tutaj skończyłam. Tak, wiem, wiem, kolejne kłamstwa, kolejny raz łamię przysięgę.
Nie opowiedziałam mu o moich podejrzeniach, o Scorpiuse… Ano właśnie. Przez to całe zamieszanie całkowicie o nim zapomniałam! Z jednej strony, sama tego chciałam, ale… Teraz myślenie o nim było mi potrzebne.
-Muszę wyjść.- rzekłam, szybko podrywając się z fotela.
-Gdzie?- zapytała Alice, która z herbatą w dłoni podeszła do nas i usiadła na fotelu, z którego przed chwilą zeskoczyłam.
-Muszę sobie z kimś dużo wyjaśnić.- odpowiedziałam krótko i co najważniejsze nie dokładnie, co było zamierzone. Wyleciałam jak na skrzydłach z namiotu. Dobrze wiedziałam gdzie się udać.

***

-Witaj Longbottom.- zaczęła Clary. Ręce miała skrzyżowane na klatce piersiowej, a w prawej ręce trzymała różdżkę. Twarz miała wykrzywioną w najbrzydszym grymasie świata.
Emily stała przed nią, w progu wejścia namiotu i bez wahania przeszła pod nim, miażdżąc dziewczynę wzrokiem, jak i ignorując jej sztywne powitanie.
-Wróciłaś by znów schować się pod moje skrzydła?- zapytała skośnooka, a Emily, z lekkim opóźnieniem, odwróciła się w jej stronę.
-Tylko aniołki mają skrzydła.- prychnęła ironicznie. Stanęła prosto, jakby czekając na dalszy ciąg małej sprzeczki.
-Żebyś się nie zdziwiła, ale diablice też.- zaśmiała się Clary, po czym obróciła się na pięcie i wbiegła do sypialni.


***

niedziela, 7 września 2014

Rozdział 9

"Zamknij na chwilę oczy
Nie myśl o tym
Czy boisz się, czy nie.
Na chwilę
Zostawmy w tyle
Rozczarowań gniew..."

***

Głośny trzask mnie obudził. Przede mną pojawiły się cztery, ciemne sylwetki. Nie jestem w stanie rozpoznać kto to, ale wiem jedno- czuję ich magię.  Niewidzialna siła przestała mnie uciskać, więc mam jeszcze szanse na ucieczkę, ktokolwiek to jest.   Kto na Merlina zrobił ten namiot?! Nie ma tu chyba światła!
-Rose. Spokojnie, to ja, profesor McGonagall.- usłyszałam kobiecy głos i już się uspokoiłam.
To tylko dyrektorka.  Moje oczy przyzwyczaiły się do ciemności i dostrzegłam, że dwie pozostałe osoby to pani Wester i pani Holly, a kim jest ten mężczyzna? 
-To jest pan Jack, zajmuje się takimi problemami magicznymi.- pani Wester odpowiedziała na moje nieme pytanie, wskazując lewą, a może prawą, ręką ów mężczyznę. 
-Już nie mam problemów.- zaczęłam stanowczo- Umiem nad tym panować.
-Umiesz? Ale jak to? Przecież… przecież…- zaczęła się jąkać pani Holly, a ja zmierzyłam ją wzrokiem, dobrze wiedząc, że tego nie widzi, ale z pewnością wyczuła, bo zamilkła.
-Rose- zaczęła McGonagall, siadając na jednym z krzeseł obok mojego łóżka.- Pani Holly powiedziała mi, że wyczułaś magię pani Wester, to prawda?
-Nie jestem pewna czy to była akurat magia pani Wester, jednak czułam kilka, może kilkanaście magii naraz. Myślę, że czułam też magię pani Wester.- rzekłam patrząc dalej na panią Holly, jak na zdrajcę. Mam nadzieję, że nikt poza pielęgniarką tego nie zauważył.
-To niemożliwe!- odrzekł szorstko Jack, krzyżując ramiona na klatce piersiowej i wykrzywiając twarz, nie mam pojęcia w jaki sposób ją wykrzywił, bo jest tu strasznie ciemno, ale najprawdopodobniej w grymasie.- Pani Wester pochodzi z mugolskiej rodziny. Nikt nie jest w stanie wyczuć jej magii. Nikt. Rozumiesz? Nie ładnie tak kłamać dziewczynko…
 Ugh! Jeden zero dla tego palanta. Już go nie lubię.
-Nie twierdzę, że czułam AKURAT magię pani Wester, może niech pan słucha ze zrozumieniem. Powiedziałam, że nie jestem pewna.
 Ha! Jeden- jeden!   Jack pokręcił się w swoich miejscu i opuścił swoje ramiona, stając prosto. -W takim razie, jestem w stanie i chyba raczej też zmuszony, cię zbadać.- odparł oschle, po czym wyjął zza pazuchy różdżkę. Jednym machnięciem zapaliły się światła, a ja chyba dostałam zawału.  Ten koleś wyglądał strasznie! Jak jakaś porcelanowa, niezwykle brzydka, lalka… 
-Musimy opuścić namiot?- zapytała pani Holly, a pani Wester z oczekiwaniem wpatrywała się w tego mężczyznę.
 -Myślę, że panie tak, ale wolałbym, aby pani McGonagall została, na wszelki wypadek, gdyby… coś działo się z nią nie tak…
Kurczę. Dwa jeden dla porcelany! Kobiety opuściły namiot. Sztywniak pochylił się nade mną i zrobił kilka ruchów różdżką pozostawiając po sobie jasno-czerwone ślady. Następnie pokręcił głową, jakby zrezygnowany i opuścił różdżkę. 
-Coś się stało?- zapytała wyraźnie zaniepokojona dyrektorka, a moje gardło zatkała wielka gula.
-Mogę użyć legilimencji?- zapytał Jack, a ja zamarłam. 
Legilimencja? Czy to jest legalne? Używanie takiego zaklęcia na uczniach?! Co ta porcelana ma w tym pustym łbie…
 -Jest to konieczne?- zapytała profesorka.
-Muszę wiedzieć, jak dokładnie wyglądała zaistniała sytuacja…- wycedził, zerkając na mnie i uśmiechając się złośliwie.
-No dobrze.- zgodziła się McGonagall. 
Super. Trzy jeden. Przegrywam z lalką! Masakra. Normalnie bym zaprzeczyła, ale wiem, że moje zdanie liczy się tu najmniej. Ten kretyn zaraz zobaczy wszystkie moje wspomnienia! Zobaczy pocałunek ze Scorpiusem, kłótnię z dziewczynami, zobaczy moje podejrzenia co do tego zegara, zobaczy Max’a, Albusa… cholera, jestem w…
-Proszę zacząć.- przerwała moje myśli Minerva, a ja przełknęłam głośno ślinę.
 -Legilimens!- krzyknął Jack wskazując na mnie różdżką. Poczułam mocny ból w czaszce. Zaczynał się od czoła do skroni, aż po kręgosłup. Chcę krzyknąć, o ile nie zaczęłam już wcześniej.  Myśli mi się plączą, czują jak coś, ktoś, nie wiem co, wbija się do moich myśli, oblewając je wiadrem wspomnień. 
Widzę scenę w pociągu. Widzę jak pojedynkuję się z Clary, potem wchodzi Scorpius, jednak wszystko słychać jak przez ścianę. Nie dokładnie, jakby było zagłuszone.   Potem kolejne wspomnienie. Kłótnia z Emily. Aj, to było straszne. Nie chcę o tym myśleć, nie chcę, nie chcę, nie chcę…
Kolejne wspomnienie, dalej nic nie słychać. Tak jakbym była pod wodą. Jestem w przedziale z Albusem, Max’em i Danielem. Rozmawiamy, lecz nie słyszę o czym, widzę tylko jak poruszamy ustami.   Potem się budzę na ramieniu Max’a, widzę zegar, Albus się budzi, rzucam zaklęcie, Albus wyciąga zegarek… Wspomnienie rozmazuje się, zastępując go nowym…
Zwiedzamy okolice, nic ciekawego. Nie, zaraz, zaraz. Jest tu coś czego nie zauważyłam. Max był w lesie, ale przy jeziorze już nie. I na dodatek… nie chyba mi się przewidziało… czy on ma na nosie piegi?  Nie ważne.
 Kolejne wspomnienie… Podchodzę do Scorpiusa, nadal słychać wszystko jak pod wodą. Podchodzę bliżej, bliżej… Nie. Nie chcę by ta porcelana znała prawdę. Nie pozwalam. 
Cofam się. Że co? Naprawdę. Naprawdę, tamta Rose, ze wspomnienia zawróciła. Ale jak… ale jak…
Otwieram oczy. Jack przestał używać zaklęcia.  Oddychałam szybko, a plecy miałam całe mokre. Byłam przerażona. Jak ja to zrobiłam?
-Jak?- wydarł się Jack. Jego porcelanowa twarz była zalana potem i gniewem.- To jest jakaś czarno magiczna dziewczynka!- warknął i spojrzał się na McGonagall.
-O czym pan mówi?- zapytała spokojnie.
 -Ona nie dała mi możliwości słyszenia! Ona sama zakończyła moje zaklęcie, nie ja!- krzyczał, darł, wył w niebogłosy, a moje uszy uległy zniszczeniu.
-Nie prawda.- mruknęłam cicho, a oboje odwrócili w moją stronę głowy- Przecież jestem na pierwszym roku nauki w Hogwarcie, jak mogłabym umieć się bronić przed tak silnym zaklęciem?- zapytałam idealnie ukrywając przerażenie, gdyż to pytanie zwróciłam również i do siebie. Mój głos brzmiał niewinnie i lekko, wisiał przez chwilę w powietrzu.
-Myślę, że to będzie koniec mojego leczenia. Ta dziewczyna jest jakaś przeklęta! Do widzenia.- powiedział stanowczo porcelanowy i nie czekając na odpowiedź, zniknął z głośnym trzaskiem.  

*** 

-Max! Max!- zawołałem wbiegając do namiotu. Mój głos bębnił mi przez chwilę w czaszce, następnie zastąpiło go wołanie Daniela. 
-Znalazłeś go? -Nie.- powiedziałem i ze skupioną miną opadłem na kanapę.  Jest środek nocy, a Max’a nie ma. Nie ma go. Po prostu zniknął. 
-Dobra. Nie przejmujmy się. Na pewno wróci.- powiedział cicho Daniel i ruszył w stronę sypialni, ja zrobiłem to samo.  

*** 

-Psst!- syknęła skośnooka- Emily, wstawaj!- warknęła już nieco głośniej.
W ciemnej sypialni były dwa łóżka piętrowe. Ona spała na górze, a pod nią blond włosa piękność. Teraz, ręka Clary, spadała na dół, szturchając Emily.
-Ejj… daj spokój…- wyjęczała Emily przewracając się na drugi bok, tak, że ręka Clary nie miała już do niej dostępu.   Czarnowłosa zeszła z łóżka i mocno szturchnęła ramię koleżanki.
-Wstawaj, musimy pogadać.- szepnęła. 
-Daj mi spać!- wysyczała dość głośno blondynka, przez co dziewczyna o karmelowych włosach, śpiąca na dole w łóżku obok, się obudziła.
 -Clary, Emily, idźcie spać.- powiedziała, a jej głos był delikatny i miły, taki, jakby mówiła do małego kotka, a nie do dwóch dziewczyn, które właśnie przed chwilą ją obudziły.
-Co się dzieje?- tym razem to zaspany głos Carly włączył się w rozmowę.
Carly spała pod Ally, miała długie kruczoczarne włosy, rażące, niebieskie oczy, pełne usta i całą twarz w piegach. 
-Ally i Carly idźcie spać!- warknęła Clary.- Ja muszę porozmawiać z Emily.
 -Nie! Nigdzie stąd nie idziecie! Nie chcę mieć problemów, że was wypuściłyśmy!- krzyknęła Carly.
-No to masz problem.- fuknęła Clary i pociągnęła za rękę blondynki, ściągając ją z łóżka i kierując w stronę wyjścia.  

***

  -Rose?- zapytała profesorka, a ja dalej wpatrywałam się w sufit.
-Kiedy stąd wyjdę?- zapytałam, ignorując wypowiedź McGonagall.
-A dobrze się czujesz? 
-Tak.
-Jeśli umiesz już panować, nad tą swoją, niewiarygodną, nadprzyrodzoną siłą, to myślę, że będziesz mogła stąd wyjść jutro, pojutrze … To zależy…
 -Od czego?
 -Posłuchaj mnie, Rose. Twoja zdolność jest niebezpieczna. Zobacz, jak zareagowała na ciebie mocna dawka uczuć. Wyobraź sobie co może się stać, kiedy będziesz stała w tłumie uczniów. 
-A chociaż pani wie, czemu ja to wszystko czuję?- zapytałam z nutką nadziei w głosie.
Zauważyłam, że oczy zachodzą mi łzami. Z trudem je powstrzymałam. 
 McGonagall westchnęła ciężko i skierowała wzrok na szafeczkę z lekarstwami. 
-Miałam wiele dziwnych przypadków wśród uczniów. Jednak nigdy nie spotykałam się z wyczuwaniem magii. To jest bardzo zaawansowana… czarna magia.- wyszeptała.
 -Czarna magia? Ale ja nic o niej nie wiem!- zawołałam, a łzy powoli wygrywały z moją barierą.
 -I dlatego uważam, że ktoś rzucił na ciebie czarno magiczne zaklęcie- wykrztusiła McGonagall przenosząc na mnie wzrok.
-Ale kto? Cały czas byłam w Hogwarcie i…
-Rose. Na mnie już czas. Poinformuję twoich rodziców o zaistniałym zdarzeniu, ale…
-NIE! Niech pani im nie mówi! Będą się martwić!
-Wybacz, moja droga, ale muszę.- rzekła- Do zobaczenia za jakiś czas, Rose.- zniknęła z głośnym trzaskiem.
 Co to ma znaczyć? Kto mnie w to wplątał? Kto mógłby rzucić na mnie zaklęcie? Tyle pytań, matko boska… Nawet nie wiem która godzina! Zaraz. Gdzie jest moja różdżka? Cholera… 

*** 

-Clary! Jak jeszcze raz obudzisz mnie w nocy to…
-Siedź cicho i słuchaj!- wysyczała skośnooka.- Weasley jest w szpitalu!
-Co? Co jej się stało?!
-Nie gadaj, że się o nią martwisz, co?- zapytała wyzywająco Clary.  
Obie dziewczyny były teraz na dworze, za namiotem. Czarnowłosa miała różdżkę w ręku, a blondynka czuła się niebezpiecznie.
-Nie martwię.- powiedziała nie do końca szczerze. Co prawda Emily była zła na Rose, ale żeby życzyć jej nieszczęścia? Nie… do tego to trzeba mieć coś nie tak z głową!
-Dobra! Nie ważne, nie obchodzi mnie to, czy jest ci jej szkoda, czy nie! Czy masz wyrzuty sumienia, czy nie!- krzyknęła Clary- Mam to wszystko gdzieś.- dodała sycząc. 
Emily zbierało się na wymioty. Jedyne słowo krążyło po jej, i tak przepełnionej myślami, głowie.
-Ślizgonka!- warknęła.- Chamska Ślizgonka! 
Clary przybrała minę tak wściekłą, że każdy na miejscu Emily zwiałby jak najdalej. Cała złość wrzała w niej, z każdą sekunda mocniej, więcej…
-A ty to co?! Jesteś naiwna, głupia i tępa!- wysyczała skośnooka, oskarżycielsko wytykając blondynkę palcem.- Jesteś nic nie warta…
Emily widziała wszystko jak przez mgłę, nie, to nie była mgła. To były łzy.
-Jak śmiesz!- warknęła, a jej głos był tak niepodobny do tego normalnego, że aż sama się wystraszyła.
Clary przybrała poważną minę i zacisnęła ręce w pięści, najwyraźniej się przed czymś powstrzymując. Łatwo było się domyślić przed czym- każdy by to przyznał, że Emily się należy ostry łomot. Przynamniej przyznałby tak każdy, o takim poziomie myślenia jak Clary, choć Longbottom miała wrażenie, że osoby o tak niskim poziomie inteligencji już dawno wyginęły.
-Dobra. Albo pogodzimy i zemścimy się na Rose albo będziemy pracować oddzielnie.- rzekła głosem, jakby dawała Emily łaskę wyboru. Ta prychnęła ironicznie i przewróciła oczami.
-Nie mamy za co się mścić! Mszczą się słabi!- wybuchła w końcu tupiąc nogą o podłoże.  
Był już późny wieczór, przez ostrą wymianę zdań, nawet nie zauważyły jak jest zimno. Każda jednak uznała, że są ważniejsze sprawy od własnego samopoczucia.
 -Tchórzysz?- syknęła Clary uśmiechając się złośliwie. 
Trafiła w dziesiątkę. Zarzucenie Gryfonowi tchórzostwa, jest równe zarzuceniu Ślizgonowi, że jest nielojalny.
-Nie! Nawet przez sekundę nie myślałam o ucieczce! Jednak jestem uczciwa i nie mam zamiaru realizować twojego chorego planu! Z Rose jest coś nie tak, a ty chcesz jej dogodzić?- ostatnie pytanie zabrzmiało wręcz rozpaczliwie i błagalnie, co Clary podsumowała chytrym uśmieszkiem. 
-Poczujemy się lepiej jak się zemścimy…- zaczęła Clary przyjmując minę pod tytułem ” wiem lepiej, więc siedź cicho”.
-Nie.- przerwała jej Emily- Na pewno nie MY, jeśli już to TY! Od teraz nie ma żadnego „my”, czaisz? Miłej nocy.- syknęła blondynka i szybkim krokiem wróciła do namiotu, pozostawiając Clary pod drzewem z wściekłością wylaną na twarzy.
   ***

   Czas leci niemiłosiernie długo. Jakby się wlókł w nieskończoność. Bolą mnie plecy i głowa, całe to zamieszanie pozbawiło mnie wyczucia jakiejkolwiek mocy.
 Czuję się wyczerpana, a myśl, że moi rodzice nie będą mogli spać przez moje problemy jeszcze bardziej mnie dobija.
 Było wszystko tak dobrze! Jakbym nie mogła spokojnie porozmawiać z Scorpiusem, wszystko wyjaśnić, poukładać… Ale nie! Bo po co? E, tam zepsujmy tej Rose życie, dajmy jej nadprzyrodzone moce, będzie śmiesznie!  
Na samą myśl zachciało mi się śmiać. A gdy tylko cicho prychnęłam, wyszło to tak żałośnie, że zaczęłam się śmiać głośniej.
-Co cię tak bawi?- usłyszałam miły i znany mi głos Albusa.
 -Al! Gdzie jesteś! Won spod tej peleryny!- zawołała podnosząc się do pozycji siedzącej i nerwowo rozglądając się po namiocie.  
Nagle przed moim łóżkiem pojawił się wysoki brunet, a połowa jego klatki piersiowej, dalej była pod peleryną. Wyglądał śmiesznie.
-Jak i kiedy się tutaj znalazłeś?- zapytałam typowo Gryfońskim, ciekawskim tonem co przyprawiło mnie, o dziwo, o mdłości.
-Jak, to chyba wiesz.- odpowiedział zakrywając i odsłaniając swoje ramie peleryną.- A kiedy, to jakieś pięć minut temu. Chciałem zobaczyć czy wszystko w porządku. A i mam kilka pytań.- tutaj Albus okrążył łóżko, znajdując się następnie obok niego i rozsiadając się wygodnie na krześle.  
Zrobiło mi się nieprzyjemnie ciepło. Znam to jego „mam kilka pytań”, oj znam. To nigdy nie świadczy nic dobrego.
-A więc tak…- zaczął Potter, następnie oddychając ciężko- Czemu mi wcześniej o tym nie powiedziałaś? Czemu w ogóle nikomu o tym nie powiedziałaś?- zapytał robiąc tak szczerą i pytającą minę, jakby był naprawdę dotknięty moim czynem.
Coś w mojej klatce piersiowej dziwnie drgnęło. Chyba pękło. 
-Ja…- zaczęłam, ale już od razu musiałam odwrócić od jego zielonych oczu wzrok.- Ja po prostu… Nie brałam tego na poważnie. Myślałam, ze to jest normalne, fajne, że będzie ciekawie i… Zaczęłam wykrywać inne ciekawe rzeczy, bałam się ich. Nie chciałam o nich mówić, gdyż uznałam to za rzeczy bardzo wartościowe i… nie chciałam.- pod koniec odważyłam się spojrzeć w jego szmaragdowe oczy. Były takie rozżalone…
-Rose, pamiętasz jak mieliśmy siedem, może osiem lat i złożyliśmy przysięgę…- zapytał, a na jego bladej twarzy pojawił się cień uśmiechu.
-Gdy tylko problem mnie dopadnie, ty jedyny poznasz prawdę. Każdy z nas siłę ma, odwagą się szerzy, lecz gdy pomoc będzie potrzebna, biegnij w moje ręce.- odpowiedziałam uśmiechając się smętnie i wbijając wzrok w białe prześcieradło.  
Pamiętam ten dzień, tak jakby to było wczoraj. Siedzieliśmy wtedy na ławeczce, na dworze Potterów. Była wiosna, słońce raziło nam w oczy, aż do łez. Wiał ciepły i pachnący wiatr, który ganiał pomiędzy moimi długimi, rudymi włosami.  
Pamiętam wszystko tak dokładnie, że to aż przeraża. Pamiętam drewno pod moim palcami, pamiętam to uczucie kiedy odgarniałam włosy, czułam je pod paznokciami. Pamiętam ten wiatr, który delikatnie, pieszczotliwie łaskotał nam twarze. Wtedy Albus się odezwał pierwszy. Nazywałam go kiedyś Alik. Irytowało go to.
-Ej, Rose. Zostaniesz moją najlepszą przyjaciółką?- zapytał, pamiętam jak wtedy machał nogami, które nie dosięgały ziemi gdy siedział na ławce. Miał zmrużone oczy, bo słońce inaczej by je wypaliło.
-No jasne!- zawołałam.
 Byłam zachwycona. Szczerze, to Al był zawsze dla mnie jak brat. Nie tak jak Hugo, Hugo zawsze był taki… inny. Nie najlepiej się z nim dogadywałam, lecz chroniłam go zawsze jak samą siebie.- Mam pomysł! Złóżmy przysięgę!
-Wiem! Będzie brzmiała tak…
 I od tamtego momentu, za każdym razem mówiłam Albusowi wszystko, tak jak on mi. Byliśmy niczym papużki-nierozłączki. Przy każdym kroku był Potter, przy każdej decyzji był Potter, przy każdej kłótni był Potter.
Co się więc zmieniło? Czemu nie może być tak jak dawniej? Czemu go do jasnej cholery okłamywałam? Złamałam przysięgę.
 -Czemu więc ją złamałaś?- zapytał Potter, jakby czytając mi w myślach. 
-Nie wiem.- odpowiedziałam szczerze.

***

wtorek, 2 września 2014

Rozdział 8

"Uspokój się, to tylko głupia gra. Zaraz obudzisz się w swoim łóżku. A może... jednak nie?"

***

-Potter?- usłyszałem jakiś chłopięcy głos za swoimi plecami.
-Malfoy?- zapytałem, gdy po odwróceniu się ujrzałem, że ten palant Malfoy, stoi tuż za mną.- Czego chcesz? Nie wiesz co zrobiłeś Rose?
-Ja nic jej nie zrobiłem!- warknął.- Co jej się stało?
-Nie twój interes.- odpowiedziałem beznamiętnym tonem i odszedłem jak najdalej od niego, a dokładnie w stronę Max’a, który stał przed naszym namiotem, najwyraźniej podrywając Carmel.

***

-Myślę, Rose, że twoje przepuszczenia są trafne. To może być bardzo niebezpieczne, chyba, że zapanujesz nad tym… A to może być naprawdę bardzo trudne.
-W pewnej części umiem nad tym panować, wiem kiedy sama chcę czuć czyjąś magię, lecz… to nie zawsze ode mnie zależy. To bardzo dziwne uczucie czuć czyjąś magię.
-Dobrze, Rose. Jak poczujesz się lepiej, to z pewnością będziesz mogła stąd wyjść, teraz jednak, będę musiała powiadomić dyrektor McGonagall o twoim samopoczuciu, więc jak się czujesz?- zapytała, z lekka sztywno, profesorka.
-Dziwnie.- powiedziałam wykrzywiając twarz w grymasie.
-Mogłabyś dokładniej?
-Czuję, jak z każdej strony coś mnie przyciska, ale od środka. Czuję wszystko. Jakbym czuła magię każdego, kto jest w pobliżu, ale tylko po trochu. Czuję, jakby jakaś aura mnie przyciskała.
-Czujesz ból?
-Nie. To co czuję jest nie do opisania.
-W sensie pozytywnie?- zapytała kobieta, a jej mina z poważnej i troskliwej zmieniła się w przerażoną.
 -Nie wiem.- odpowiedziałam szczerze, znów patrząc się w sufit. Coś jakby przyciskało mnie do tego łóżka z każdej strony.
-No dobrze.- powiedziała nauczycielka, nerwowo wycierając ręce o jeansowe rurki i rozglądając się po namiocie- Posłuchaj, Rose. Spotykałam się z naprawdę, dziwnymi przypadkami i uwierz mi, że twój jest niezwykły.- tutaj zwróciłam na nią, mój najprawdopodobniej, pusty i szklisty wzrok.- Nie wiem, czemu tak się u ciebie dzieje, jednak wiem, kto może nam w tej sprawie pomóc. Teraz moja droga, powiadomię o wszystkim dyrektor McGonagall jak i ciało pedagogiczne. Myślę, że wrócę dziś wieczorem lub w nocy. Zaraz przyjdzie do ciebie pani Holly, jest pielęgniarką. A ja, znikam, do zobaczenia Rose, a i pamiętaj, że jestem ci wdzięczna, że powiedziałaś mi prawdę.- skończyła z cieniem uśmiechu na ustach, a jej twarz wydawała się wyjątkowo blada w białym namiocie bez okien, a zmarszczki wyostrzyły się dwukrotnie. Pokiwałam głową, a profesorka zniknęła z głośnym i donośnym trzaskiem.
Nie czekałam długo, aż pani Holly, z o wiele cichszym trzaskiem, pojawiła się obok mojego łóżka.
-Dzień dobry, Weasley.- przywitała się, a jej siwe włosy, upięte w schludny kok dodawały surowości, która była sprzeczna z łagodnym wyrazem twarzy. Twarzy, która miała dużo zmarszczek, z pomiędzy których wychodził dobrotliwy uśmiech.
-Dzień dobry.- odpowiedziałam, a mój głos wydawał się być tak nieprzytomny i niewyraźny, że aż rozejrzałam się po namiocie, szukając osoby, która to powiedziała. Lecz oprócz mnie i pani Holly nie było nikogo.
-Jak się czujesz?- zapytała, jakby ostrożnie, a ja równie ostrożnie odpowiedziałam.
-Dziwnie. Pani Wester wszystko już pani powiedziała?- zapytałam, pokazując, przed samą sobą i kobietą, że zachowałam trzeźwy umysł.
-Tak. Dalej czujesz się taka… obciążona?- zapytała z nutką czystej ciekawości. Kobieta rozejrzała się po namiocie następnie wyciągając różdżkę i wyczarowując jakieś butelki, leki, sama nie wiem co jeszcze, które po kilku sekundach lewitacji nad półką obok mojego łóżka, bezdźwięcznie opadły na mebel.
-Nie za bardzo. Od kiedy pani Wester wyszła, poczułam się mniej obciążona. To pewnie przez jej pozytywną moc, aurę.- powiedziałam obojętnie, gdyż dla mnie, to co powiedziałam, było oczywiste i normalne, lecz sądząc po minie pielęgniarki, powiedziałam coś niezrozumiałego.
-Kiedy tutaj, obok mnie, stała pani Wester, to oczywiste chyba, że czułam jej moc, prawda?- zapytałam, a przerażona nutka na twarzy starszej kobiety, zaczęła dominować na jej postarzałej twarzy.
-Coś nie tak?- zapytałam, a następne co usłyszałam do głośny trzask teleportacji. Pani Holly już nie było przy moim łóżku.
Co się działo? O co tutaj chodzi? Moja głowa przepełniona jest, nieznanym mi, ciężarem. Chce się poderwać, uciec, zniknąć, a nawet wtopić się w to białe prześcieradło, na którym leżę.
Ale nie mogę. Mam tylko jedenaście lat. Moje zdanie się nie liczy. Nawet jeśli wiem więcej niż oni wszyscy. To nie ja tutaj gram. To coś, gra za mnie.

***

Echem odbijał się każdy jej krok. Szła szybko, a czarna szata szybowała, coraz szybciej z każdym jej krokiem. Czarne włosy upięte w niechlujnego koka, który i tak zdążył się już rozwalać, teraz jednak był sztywniej upięty.
Ciemne korytarze Hogwartu nie dawały żadnej oznaki życia, chociaż w tym zamku spało już sześć roczników.
Kobieta stanęła przed dwoma gargulcami, które na jej widok, odskoczyły na bok, jakby wiedząc co się dzieje.
Osobnik płci pięknej, wspiął się po marmurowych schodkach i nie czekając na odpowiedź po zapukaniu w ciężkie, drzwi, wszedł do środka.
Czarnowłosa znalazła się w wyjątkowo bogato wyposażonym biurze. Pięć metrów przed nią stało wielkie biurko, za nim fotel, najwyraźniej dobrej jakości. Za nim, na zdobionej ścianie wisiały portrety byłych dyrektorów- w tym Albusa Dumbledore’a. Wszędzie roiło się od złotych czy też szklanych urządzeń, których zastosowanie znał tylko właściciel.
Starsza kobieta, o siwo czarnych włosach, upiętych w duży i schludny kok, siedziała na ów skórzanym fotelu i z założonymi ramionami na klatce piersiowej, wpatrywała się w stojącą przed nią, dość młodą, kobietę.
-Witam, profesor Wester.- powiedziała, z lekka oschle, widocznie się czyś przejmując. Czarnowłosa usiadła na ławie, stojącej przed szerokim biurkiem, której wcześniej nie zauważyła.
-Jak się czuje Rose?- zapytała McGonagall, a nauczycielka przekazała jej słowo w słowo to, co usłyszała od rudowłosej panienki.
-To bardzo ważna informacja.- powiedziała dyrektorka, ruszając się na fotelu niespokojnie.- Opisywała jeszcze dokładniej jak to czuła?
-Nie. Wiem tyle samo, co wie pani. Powiedziałam już wszystko.
-Potrzeba tu specjalistów.- powiedziała starsza kobieta nerwowym tonem, następnie odwróciła się, razem z fotelem, w stronę portretów.
-Albusie. Wezwij natychmiast tutaj pana Jack’a.- powiedziała szybko, ale wyraźnie. Starszy pan, nadal posiadający błysk w oku, zniknął za ramą obrazu.
-Myśli pani, że jest z Rose coś bardzo nie tak?- zapytała Wester pomijając sytuację z obrazem.
-Na razie nie wiemy co jej jest.- podsumowała Minerva, wzdychając ciężko.

***

Muszę stąd wyjść. Muszę stąd uciec. Tylko jak? Tylko jak? Ta aura mnie po prostu dobija do łóżka, nie mogę się ruszyć. Chyba, że…
Zamknęłam oczy i zaczęłam oddychać głęboko przez nos. Poczułam na twarzy lekki podmuch wiatru. Zignorowałam to.
Chcę wyczuć moc. Nie wiem czyją, obojętnie. Skupiam się. Czuję… czuję to mrowienie. Nagle niewidzialna siła, która ściskała mnie od środka puściła. Ale tylko ta wewnętrzna- czyli ta, nad którą panuję. Chcę już spokój. Co ta za głupia gra?!
Chciałam otworzyć powieki, lecz moje zmęczenie przyklejało je same. Nie minęło nawet pięć minut kiedy zasnęłam.

***

-Wzywała mnie pani.- powiedział brązowowłosy mężczyzna. Na jego brodzie można było zauważyć, odrastający już, zarost. Miał wodnisto-błękitne oczy, a cerę jakby był z porcelany. Usta miał zaciśnięte w wąską linię- aby dodać sobie surowości. Nos miał haczykowaty, ale dodawało mu to dostojnego wyglądu.
Ów mężczyzna stał teraz przed profesor McGonagall, prosto, gotów stawić czoło wszelkim problemom.
-Tak. Wzywałam, a teraz lepiej usiądź mój drogi, bo to będzie dla ciebie szokiem…- powiedziała cierpko starsza kobieta, lecz przy jej cichym głosie można było usłyszeć głośny trzask.
-Holly!- zawołała Minerva, podskakując na swoim skórzanym fotelu- Co się stało?
-Ona…ona…- usiądź kochana, usiądź- rozkazała troskliwie, już do resztek zaskoczona, profesorka, wyczarowując jeszcze dwie pufy- na obu zasiedli czarodzieje.
-Jack, to jest pielęgniarka, Holly Huvensben. Holly, to Jack, uzdrowiciel jak i doradca w sprawach czarno magicznych, jak i wychodzących poza standardy…
-Chyba ten pan tutaj nie będzie potrzebny… Rose wyczuwała magię pani Wester.
Wszyscy zamarli. Zapadła wręcz grobowa cisza. Jedyne co można było usłyszeć, to ciężkie oddechy należące do dyrektorki i doradcy.
-Czy jest coś o czym powinienem wiedzieć?- zapytał Jack, robiąc dość opryskliwą minę.
Kobiety, obie, na przemian, tłumaczyły mu zaistniałą sytuację. Na koniec mężczyzna bardzo spoważniał.
-To niemożliwe. Wybaczcie, ale dziewczynka, czarownica, w tym wieku…proszę panie… to jakaś pomyłka!- zawołał gestykulując lewą ręką.
-No to niech pan sam z nią porozmawia!- warknęła, z lekka bezczelnie McGonagall.

***

No na gacie Merlina! Co się działo z Rose? Czemu nikt nie chce mi tego wyjaśnić? No kurde!
Jeszcze ten walony Potter, pff, „to nie twoja sprawa”. Ha! Też mi coś! Jakby nie mógł mi po prostu wytłumaczyć… Chamstwo wobec Malfoy’a?! O kurczę, ja faktycznie mam coś w sobie z arystokratyzmu…
Pamiętam dokładnie każdą sekundę tego zdarzenia. Nawet posklejałem fakty i nic! Po prostu mam jedną wielką dziurę. Coś musiałem przegapić… I chyba już wiem co. To, czego mi brakowało, to to, co wiedziała Rose i tylko Rose.
Jest jedna rzecz, której się panicznie boję- że to moja wina.
Jest teraz późny wieczór, a dokładniej to środek nocy. Ian jaki i Bert, i Freddy śpią, a ja biję się z myślami.
Potrzebuję przerwy. Stopu. Aby chociaż wziąć oddech. By zastanowić się, jakim elementem jestem w tej chorej grze.

***

poniedziałek, 1 września 2014

Rozdział 7

"Jest coś co przezwycięża strach, co przezwycięża ból- tym czymś jest nadzieja."


***

W lesie też za dużo nie oglądałem. Naprawdę wolałem zostawić to sobie na później. Zobaczyć samemu. Ewentualnie z Rose… Ach, Rose. Ile ja bym dał, aby dotknąć jej rudych włosów, aby znów ją pocałować, znów poczuć ten dziwny magnes, który…
-Ej, Scorp! Jesz te kanapkę?- wesoły głos Freddy’ego obudził mnie z wspominania tej boskiej dziewczyny. Spojrzałem na niego jednym z moich, najczęściej do niego używanych, spojrzeń, pod tytułem „Freddy, to nie czas na takie głupie pytania”. On najwyraźniej rozumiejąc tę minę, wzruszył ramionami i chwycił jedną z moich kanapek z czekoladą. Tym razem to ja wzruszyłem ramionami i zacząłem rozglądać się po okolicy.
Siedzimy na jednej z polan, na kocach, wśród wysokich traw. To trochę śmieszne. Wydaje mi się, że tak spędzają czas czasami mugole. Siedzą na dworze z takim dziwnym koszyczkiem, a w nim mają jedzenie. Widziałem takie zdjęcie w jednym z albumów mojej mamy. Tam siedziała na kocu z jakimiś innymi paniami. Wiem, że jedna z nich miała na imię Anja. Miała ciemnoblond włosy, tak trochę za szyję, zielono- niebiesko- szare oczy i piękny uśmiech. Podobno te oczy zmieniały jej się pod wpływem tego, że bawiła się kiedyś zaklęciami. Ciekawa historia. Zawsze gdy wspominam historie, które opowiadała mi matka, czuję się jak mały chłopiec. Jak taki malutki chłopczyk, który i tak praktycznie nic wtedy nie rozumiał, ale i tak uwielbiał je słuchać. Pamiętam jeszcze, że ta pani Anja, umiała zmieniać kolor swoich włosów- na przykład na rude. Bardzo mi się to podoba. Z chęcią chciałbym zmienić swoje włosy na niebieskie, zielone…
-Scorp, idziemy!- tym razem to Bert zabronił mi zagłębiać się w wspomnienia. Jakoś mam niezwykłą ochotę na wspominanie. Taką jakby potrzebę. Chyba to miejsce tak na mnie działa.
Wzruszyłem ramionami i razem z chłopakami wstałem, jak i ruszyłem za profesor McHaven. Na pewno jak udam się nad jezioro, wtedy sobie powspominam. Z chęcią wrócę do tamtych czasów.

***

-Rose? Tak, masz na imię?- jakaś dziewczyna, o ciemnej karnacji, bursztynowych dużych, wręcz ogromnych oczach i brązowych włosach, falowanych aż po brzuch, stała przede mną badając mnie wzrokiem.
-Em, tak, mam na imię Rose, a ty…
-Carmel Dyan- zawołała wesoło, przerywając mi i przy okazji wciskając swoją rękę w moją, potrząsając nią, jakby nerwowo.- Razem, jeszcze z dwoma innymi dziewczynami, będziemy dzielić namiot na pierwszą noc.- uśmiechnęła się szeroko, a ja odwdzięczyłam się tym samym.
-Patrz, pani Wester nas woła.- mruknęłam, ale zanim zdążyłam się zorientować, już byłam ciągnięta przez Carmel w stronę nauczycielki.
Kobieta, o kruczoczarnych włosach, upiętych w niechlujny kok, stała przed mugolskim namiotem, rzucając jakieś zaklęcia.
-O witajcie dziewczyny!- zawołała zauważając naszą obecność.- O! Widzicie tamte dwie dziewczynki? Ta blondynka to Alice, a tamta w lokach to Debby!- zawołała wesoło kobieta, pokazując perliście białe zęby w niezwykle miłym uśmiechu. Miała całą twarz w piegach, ale za to jakich ładnych. Moje piegi chyba nie wyglądają tak dobrze…
Znów zostałam ciągnięta przez Carmel, tym razem w stronę Debby i Alice. Brunetka od razu zaczęła rozmowę.
-Ja jestem Carmel Dyan, a to jest Rose Weasley.- powiedziała wesoło, podając rękę najpierw Debby, potem Alice. Ja zrobiłam to samo.
-Ja, jestem Debby McHollygen. Ale wolę jak zwracają się do mnie pod pseudonimem, Megan.- powiedziała, a jej ton ociekał wymądrzaniem. Taki dumny, wyniosły, ugh okropny! Nienawidzę jak ludzie tak mówią! Staram się jednak opanować i delikatnie trząść jej dłonią, aby przypadkiem jej nie złamać.
-Ja jestem Alice Tomshon.- blondynka powiedziała to bardzo cicho, ale wyraźnie. Ciężko mi jest na te chwilę ocenić jej charakter, ale coś mi się wydaje, że jest nieśmiała.
-No to będziemy dzielić razem namiot!- zawołała, jakby uradowana Carmel. Jej charakter już chyba przejrzałam na wylot. Wesoła, żywa, energiczna, dusza towarzystwa. Będzie mi się dobrze z nią współpracowało.
Carmel zaczęła jakąś niezwykle głośną rozmowę, ja jednak, starając się nie skupiać nad mądralińskim głosem Debby, rozglądałam się po uczniach.
Praktycznie nikogo nie znałam. Jedyne co rzuciło mi się w oczy, to czupryna miodowych, blond włosów. Emily. Obok niej stała jakaś szatynka. Clary. Zrobiło mi się nie dobrze.
Nagle usłyszałam jakiś większy hałas, dochodzący zza moich pleców. To Ślizgoni wracali ze spaceru. Chciałam znaleźć w tłumie Scorpiusa, ale Alice puknęła mnie w ramię.
-A ty, Rose?- zapytała, a ja, nic nie wiedząc spojrzałam się po dziewczynach z pytającym spojrzeniem.
-Rozmawiałyśmy o tej okolicy, podoba ci się?- zapytała entuzjastycznie Carmel.
-I to jeszcze jak.- powiedziałam uśmiechając się szczerze.

***

-Nie no nie wierzę!- warknęła Clary, a jej twarz przybrała złowrogą minę.
-Co?- zapytała blond włosa, rozglądając się po tłumie uczniaków.
-Rose nie jest z nami w namiocie, nie możemy zacząć realizować planu!- syknęła, półgłosem Clary, prosto w ucho Emily, tak głośno, że aż blondynka zadrżała.
Longbottom nie miała zamiaru mieszać się w niecne plany koleżanki, jednak czy coś innego jej pozostało? No tak, jedyne co jej pozostało to nadzieja, iż Rose nie natknie się na Clary w najbliższym czasie.

***

-Proszę tutaj chłopcy!- powiedziała pani Kwell, wskazując na jakiś soczysto zielony namiot. Razem z Freddym i Bertem podeszliśmy do nauczycielki, a ta zaczęła nam wszystko tłumaczyć.
-Będziecie dzielić namiot jeszcze z tamtym chłopcem!- powiedziała, tym razem wskazując na chłopaka, troszkę wyższego ode mnie, miał piegi na nosie i kruczoczarne włosy, do tego chyba zielone oczy. Chłopak, widząc wskazującą na niego nauczycielkę podszedł do nas, opuszczając cień pod drzewem.
-Cześć.- powiedział podając mi rękę, następnie Freddy’emu, potem Bertowi.- Nazywam się Ian Galsedon. Będę z wami w namiocie.- dodał, uśmiechając się z lekka szyderczo. Miał dość głęboki głos i kwadratową szczękę.
-Scorpius Malfoy.- powiedziałem ze stoickim spokojem, uważnie patrząc w oczy Iana, były tak jakby zaszklone, puste, ale jednak szmaragdowe. 
-Bert Bullyvan.- powiedział Bert, a po nim przedstawił się Freddy.
-Freddy Goodlook.- powiedział ukazując perlisto białe zęby w radosnym uśmiechu. Nawet jego nazwisko wskazywało na szczęście.
-Możecie już wejść do namiotu.- powiedziała obojętnie profesor, następnie idąc w stronę pani Wester.
Podszedłem bliżej do namiotu i jednym pociągnięciem rozsunąłem zamek. Wszedłem do środka i zobaczyłem to, czego się spodziewałem.
Oczywiście namiot był co najmniej dziesięć, jak nie więcej, razy większy niż z zewnątrz. Przede mną stały dwa duże fotele, a pomiędzy nimi mała komoda z lampką. Było widać tam dalej kuchnię, na lewo od niej przejście najwyraźniej do sypialni, a na dodatek obok sypialni były dwie łazienki- tak przynajmniej mi się wydawało.
Zanim chłopcy zdążyli cokolwiek powiedzieć, popędziłem w stronę sypialni, o dziwo, nasze bagaże już tam były.
W pomieszczeniu były cztery łóżka. To znaczy dwa łóżka piętrowe. Ja, chciałem na początku wybrać jedno z tych u góry, ale przypomniałem sobie, że moje nocne spacery, będą związane z opuszczeniem łóżka, tak też bezpieczniej byłoby zająć sobie łóżko na dole.
Rzuciłem mój bagaż obok mojego łóżka, które stało pod jedną z ścian, naprzeciwko przejścia. Do mnie za chwilę dołączyli Freddy, Bert i Ian.
Galsedon zajął łóżko nade mną, Freddy zajął górne na drugim łóżku, a pod nim będzie spał Bert.

***

-No cześć, kuzyneczko.- usłyszałam rozradowany głos Albusa za moimi plecami. Odskoczyłam do przodu, przy okazji odwracając się do niego.
-Wystraszyłeś mnie.- powiedziałam, chociaż to i tak nic mi nie da, poza spojrzeniem na zadowolonego kuzyna.
-To wasz namiot?- zapytał Potter, podpierając się lewą ręką na biodrze, a prawą wskazując na krwistoczerwony namiot tuż za mną.
-Tak. I tylko waż mi się tam wejść, bez mojej zgody, to uduszę cię tymi rękami- powiedziałam z groźbą w głosie unosząc do góry, na poziomie jego twarzy, moje ręce- Czaisz?
Albus machał dłonią odpychając moje ręce, a wyraz twarzy miał taki, jakby odganiał niezwykle tłustą i obrzydliwą muchę. Przewróciłam oczami.
-Rose! Tutaj jesteś! Właśnie planowałyśmy z dziewczynami dzisiejszy wieczór!- ten entuzjastyczny głos jeszcze chwilę dudnił mi w głowie. Carmel stanęła obok mnie i jakby nigdy nic oparła swój łokieć na moim ramieniu.
-Ooo, a cóż to za przeurocze dziewczę?- zapytał Albus robiąc minę pod tytułem „czemu wcześniej cię nie poznałem?”. Znów przewróciłam oczami, ostatnio robię to zbyt często. Przy poruszaniu oczami dostrzegłam przy jednym z namiotów Scorpiusa, który energicznie rozmawiał z jakimś Ślizgonem.
-To jest Carmel, Carmel to mój ukochany- tutaj mu wystawiłam język- kuzynek Albus. Dobrze się dogadacie, a ja muszę zniknąć na chwilę, wybaczcie.- dodałam i wyszłam z tłumu koleżanek i Albusa. Obróciłam się ostatni raz, a widząc grupkę rozradowanych dziewczyn chichoczących z żartów mojego kuzyna, uśmiechnęłam się pod nosem i ruszyłam w stronę zielonego namiotu.
Gdy tylko Scorpius zobaczył, że idę w jego stronę, szybko przerwał rozmowę, a jego kolega wydawał się nie zadowolony z tego zwrotu akcji. O dziwo, zamiast skupić się na Scorpiusie, patrzyłam w plecy chłopaka, który wchodził teraz to zielonego namiotu.
Był bardzo podobny do Max’a, jedyne co ich różniło, to piegi. Max nie ma piegów, no i ogólnie ma inny wyraz twarzy, ale włosy-identyczne, oczy-identyczne, uśmiech- no cholera, taki sam!
Scorpius stanął przede mną czekając, aż to ja zacznę rozmowę. Nie miałam zamiaru porządkować spraw w tym miejscu i w tym czasie, jednak miałam pewien plan.
-Scorpius, słuchaj, musimy pogadać.- powiedziałam nieco nerwowym tonem, a ręce zaczęły mi się trząść. Czemu tak na niego reaguję? Może to podobieństwo naszych charakterów tak na mnie działa, a może to podobieństwo naszych mocy?
Schowałam dłonie w kieszeniach spodni, co Malfoy, na szczęście, zignorował. Dalej, bez strachu, patrzył mi prosto w oczy. Ja jednak musiałam stoczyć wewnętrzną walkę by znów nie zagubić się w tych szarych oczach.
-Wiem.- mruknął, a jego głos już nie był taki pewny jak wyraz twarzy.
-Ale nie teraz i nie tutaj. Pamiętasz drogę do jeziora?
Na to pytanie Scorpius jakby ożył, a ja dostrzegłam ten błysk w jego oku. Cała ta sytuacja byłaby wspaniała, gdyby nie to, że poczułam ogromny ból głowy. Odruchowo się za nią złapałam, nogi zrobiły mi się jak z waty, widziałam wszystko jakby przez mgłę.
-Rose! Rose, ej! Co się stało?- wołał Scorpius, a ja poczułam, że dotyka moje ramie, przez co ból mojej głowy się powiększył.
Jedyne co potem pamiętam, to to, jak pani Wester celuje we mnie różdżką.

***

Leżę na jakimś niezwykle twardym i niewygodnym łóżku. Jestem w Skrzydle Szpitalnym. Zaraz, to nie Skrzydło Szpitalne tylko jakiś namiot. Ale na sto procent był wzorowany na szpitalu. Jedyne czym się różni, to brakiem okien.
Bez pomysłu patrzę się w sufit. Co się właściwie stało?
-Rose. Obudziłaś się!- usłyszałam przejęty głos Ala. Odwróciłam głowę w prawo i ujrzałam mojego kuzyna, jak siedział na jakimś krześle przy moim łóżku. Miał troskę wymalowaną na twarzy. Jak dobrze, że jest tutaj.
-Co się stało?- zapytałam o pierwsze co mi przyszło do głowy, drugie pytanie z kolei dotyczyłoby miejsca w którym jestem.
-Rozmawiałaś ze Scorpiusem i… zemdlałaś. Pani Wester zabrała cię tutaj, to jest namiot szpitalny.- odpowiedział Potter, przy okazji odpowiadając na moje nieme pytanie. Znów odwróciłam głowę i spojrzałam się na biały sufit.
Pamiętam. Pamiętam co się działo. Stałam ze Scorpiusem i zaczęłam z nim rozmawiać. Wspomniałam coś o jeziorze i…
-Albus! Zawołaj panią Wester, szybko!- zawołałam kurczowo łapiąc się łóżka, na którym leżę.
Zielonooki poderwał się z krzesła i zniknął za zapięciem od Szpitalnego Namiotu.
Nie czekałam długo, bo po zaledwie dwóch sekundach wrócił, idąc za panią Wester. Kobieta szybko podbiegła do mnie, a ja ze zmarszczonym czołem wpatrywałam się w jej piegowatą twarz.
-Co się stało, Rose?- spytała, a jej oczy były przeszyte niepokojem, ja w sumie też nie byłam spokojna, lecz postanowiłam chociaż taką udawać.
-Niech pani usiądzie, a Albus niech wyjdzie.- powiedziałam ze stoickim spokojem.
Kobieta usiadła, a Albus stał obok mojego łóżka, jak wryty.
-Nigdzie nie idę!- krzyknął po chwili- Ja jestem pewny, że to Malfoy rzucił na nią jakąś klątwę! Na pewno!- dodał widząc, że pani Wester zwróciła na niego uwagę.
-Nie! On nie rzucił żadnej klątwy!- warknęłam, lecz po użyciu mocnego tonu, znów zabolała mnie głowa.- Proszę pani, niech pani go stąd wyprowadzi…- dodałam słabym głosem.
Kiedy profesorka chciała chwycić Albusa za ramię, ten wyrwał się jej i szybkim, groźnym krokiem, opuścił Szpitalny Namiot. Czarnowłosa usiadła z powrotem na krzesło, znów wpatrując się we mnie tym wzrokiem.
-Co się stało?- ponowiła pytanie, a ja westchnęłam ciężko.
To, co zamierzałam jej powiedzieć, nie było do końca planowane. Nie chciałam nikomu o tym mówić. Teraz, chyba, nie miałam już wyjścia.
-Proszę pani, ja… ja od pewnego czasu, dokładnie od kiedy Tiara przydzieliła mnie do Gryffindoru, zaczęłam mieć…takie…- tutaj przerwałam szukając dobrego słowa, lecz nic nie przychodziło mi do głowy.
-Tak? Rose?- zapytała, a na jej twarzy ukazało się kilka zmarszczek.
-Ja zaczęłam czuć magię innych…- powiedziałam szeptem, a kobieta zamarła, jednak wyglądała na nieco mniej przerażoną niż poprzednio.
-No dobrze. A opowiedz mi, proszę, jak czułaś tę magię?- zapytała, podejrzliwie się na mnie patrzeć.
-To zaczęło się od…- tutaj znów przerwałam. Jakby ująć w zdaniu, że stało się to przy pocałunku Scorpiusa?- Przy kontakcie fizycznym. To znaczy… Nie, nie w ten sposób. Po prostu, kiedy dotykałam kogoś, to czułam jego magię. Takie jakby wibracje, mrowienie, albo czasami po prostu miałam pełne wyrazy w mojej głowie, typu zakochany, szczęśliwy. A jeszcze inaczej, było wtedy, gdy czułam czyjąś magię w sobie. Jakby ta magia była i moja i tej drugiej osoby. Jakby się…połączyły.
Kobieta patrzyła nie mnie, jakby czekając na resztę wytłumaczeń, a ja kontynuowałam.
-Z czasem, czułam tę magię mocniej, nie zawsze musząc dotykać kogoś. Tylko… kiedy tej osoby uczucia były silne… ja je czułam.- powiedziałam, a zdradzenie tak ważnej części, bo to była tylko część, mojego sekretu, przyniosła mi ogromną ulgę.- I myślę, że tak zareagowałam poprzez uczucia Scorpiusa w tamtej chwili. I myślę…- przerwałam, zanim zdążyłam się ugryźć w ten mój długi jęzor.
-I myślisz…?- zapytała profesor z lekką nadzieją w głosie.
-I myślę, że to może być niebezpieczne.

***